wtorek, 6 września 2016

Rozdział 12

Luke nie żałuje żadnych z małych rzeczy, które dokonał w życiu. Nauczył się żyć z błędami, które popełnił, z porażkami, które ciągnęły się za nim przez dość długi czas i wyrzutami sumienia, których nie umiał zagłuszyć. Po pewnym czasie nawet przestał próbować.
Nauczył się żyć z tym wszystkim, a w zamian dostał coś o wiele lepszego.
Dostał szczęście.
Jego szczęście miało metr osiemdziesiąt pięć, brązowe oczy, ciemne włosy, kolczyk w wardze i tatuaż, do którego nie mógł się jeszcze przyzwyczaić. To szczęście miało też kilka blizn, które starannie zakrywał, ale nocą – kiedy nikt poza nim nie mógł ich dostrzec – zostawały odkryte.
Luke doceniał to szczęście każdego pieprzonego dnia.
Pamięta dni kiedy musiał żyć z daleka od niego. Pamięta ten ból, który wywoływał żyletką, łzy, które mieszały się z krwią i krzyk. Przeraźliwy wrzask jaki wydobywał się z jego gardła.
Bo każdy z nich miał własne blizny, których nie pokazywali nikomu.
Nocą – jedynie nocą, gdzie księżyc może być świadkiem tego jak bardzo się kochali – oboje odkrywali się na nowo.
Blizny są dowodem tego, że walczyli. Luke jeszcze nie zdecydował jaki był wynik. Nie zależnie od tego czy przegrali czy wygrali, liczyło się to, że żyli.

- Cześć, mamo.

Luke uśmiechnął się delikatnie. Zapamiętał ją inaczej – mniej poważniej, z uśmiechem na ustach i iskierką szczęścia w zielonych oczach. Teraz była jedynie kobietą ze zdjęcia, na którym miała wyjściową sukienkę i mocno pomalowane usta. Wygląda inaczej, ale nadal pięknie.
Luke strasznie za nią tęsknił i są dni, że żałował.
Żałował, że musiał dokonywać wyboru między rodziną, a osobą, która dawała mu szczęście. Ale Luke wiedział, że jeśli zrobiłby to jeszcze raz – sięgnąłby po żyletkę z myślą, że zrobi dzisiaj ostateczne cięcie i ktoś postawiłby go przed wyborem – nie zawahałby się. Wybrałby Isaaca. Zawsze by go wybrał.
I chyba dlatego może nazywać się szczęściarzem.
Luke miał kogoś takiego jak Isaac – chłopaka, dla którego był gotowy skoczyć prosto w ogień. Mężczyzny, który zaakceptował go takiego jakim jest – z wszystkimi wadami i zaletami. Luke posiadał kogoś kto go wysłuchał, pomógł i wytłumaczył. Kogoś kto był i nigdy go nie zabrakło. Jones mógł czasami krzyczeć żeby Isaac od niego odszedł, żeby znalazł sobie kogoś innego - lepszego – kogoś kto zasługuje na to wszystko co może dać Isaac. Luke tym kimś nie był.
On był tylko biednym sierotą z Brooklynu, który jest herosem i nie zasługuje na szczęście.

- Dokonałem wyboru, mamo. Czasami tylko się boję, że nie dam rady, że to wszystko mnie przytłoczy. Boję się. Chciałbym żebyś tu była, mamo. Tak cholernie za tobą tęsknię i za dziewczynkami. Brakuje mi was. Powinnaś poznać Isaaca i przepytać go o te wszystkie niepotrzebne rzeczy jakie pytają matki, zanim chłopak zabierze ich dziecko na pierwszą randkę. Wiesz, że my nigdy nie byliśmy na prawdziwej randce? Nieważne. Dokonałem wyboru, mamo. Postaram się byś była ze mnie dumna i nie zawiodę cię. Żyję, mamo. Postanowiłem żyć, mimo że życie jest tak cholernie niesprawiedliwe. 

- Luke.

Postać Isaaca wyłoniła się z cienia, a Luke usłyszał jak jego głos załamał się w połowie. Nie wiedział, że tu jest, chciał chwilę posiedzieć w samotności – ze zdjęciem mamy. Miał jej tyle do powiedzenia. Pragnął by była z niego dumna, tak jak matka może być dumna z syna. Ale zamiast matczynych ramion, czuje mocny uścisk Isaaca. Odwzajemnia go, chociaż w środku czuje pustkę. On nie powinien tego usłyszeć.

- Jak chcesz to możemy pójść na prawdziwą randkę.

Luke nie odpowiedział tylko wtulił się mocniej w Isaaca. Ze wszystkich małych rzeczy jakich dokonał w swoim życiu miłość do tego starszego chłopaka, była najlepsza. Nie potrzebował do tego żadnych randek, by wiedzieć, że to Isaac jest odpowiednią osobą.
Luke poszedł za nim prosto w ogień tylko dlatego, że go kochał.
A reszta świata nie miała w tej chwili żadnego znaczenia.

***

Ostatni rozdział, czujecie to? Przykro mi trochę rozstawać się z Prosto w ogień, ale mówi się trudno i piszę się dalej.
Spodziewaliście się takiego zakończenia? Happy End. Mam wrażenie, że troszeczkę to zniszczyłam. Zwaliłam końcówkę opowiadania... Ja to jestem udana, nie ma co.
Nie napisałam ich pierwszego spotkania po pożarze. Nie wiem czy się kłócili, rzucili sobie w ramiona, pogodzili po trzech sekundach czy miesiącach. Nie umiałam się zdecydować jak miało to wyglądać i powstało to coś, co nie jest ani trochę odpowiednim zakończeniem. Ale czy pierwszy rozdział był dobrym początkiem? Prawdopodobnie sama bym się poryczała pisząc scenę jak sobie wpadają w ramiona więc wołałabym nie ryzykować.
Jeśli ktoś nie planuje czytać Dodatku, który pojawi się niedługo to chciałam z tego miejsca podziękować za wytrzymanie ze mną i chłopakami w Prosto w ogień.
Pozdrawiam :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy