piątek, 26 sierpnia 2016

Rozdział 10

Kilka dni temu oglądałam filmiki na yt z Nico i Percym, przeczytałam miniaturki, które z nimi stworzyłam i Bogowie zabijcie mnie, ale musiałam zaczęłam myśleć nad nowym opowiadaniem z nimi w roli głównej. Coś puszystego, powojennego, gdzie Percy opiekuje się Nico, a ten pozwala się oswajać jak zaszczute zwierze. Nie wiem czy coś z tego wyjdzie. Kiedy coś z tego wyjdzie. Byłby ktoś chętny na takie coś?

Dodałam do zakładki Bohaterowie postacie Jamesa i Annabeth. Zapraszam do zajrzenia :) 

***

Luke ma rodzinę. Przez dłuższą chwilę chłopakowi wydaje się to tak nierealne, że nie wie co ma zrobić. On, Luke Jones ma rodzinę. Siostry, braci i ojca. Zaginionego mężczyznę, którego poszukiwał i wypatrywał z okna pokoju z nadzieją, że ten wróci. Nie pamięta nocy kiedy nie wyobrażał sobie chwil ich spotkania po latach. Co mu powie, pokaże, zrobi i zapyta. Jeśli tata wróci – kiedy wróci – będą mogli przestać się martwić o te wszystkie rachunki, który tylko zaśmiecają ich stolik w przedpokoju. Mama pewnie zaczęłaby się szczerze uśmiechać , a on miałaby ojca. W końcu byliby prawdziwą rodziną.
Tylko, że ojciec nigdy nie stanął w drzwiach do ich mieszkania z kwiatami dla mamy i prezentem dla niego. Wraz z wiekiem jego wymyślony podarunek od taty się zmieniał, ale nawet w wieku szesnastu lat byłby zachwycony z pluszowego misia. Nie. On byłby zachwycony z samego powrotu taty do ich życia. Nieważne jakby wyglądał. Dla Luke nie liczyłoby się to czy przyjechał do nich nowym modelem auta prosto z salonu czy autobusem.
Czasami myślał, że on umarł. Tak było łatwiej wytłumaczyć fakt, że nie wraca. Luke nigdy się wściekał o fakt, że wychowywał się bez ojca. Chociaż może to byłoby mniej bolesne niż ciągłe oczekiwanie na jego powrót. Mama ciągle powtarzała, że tata ich kochał i gdyby mógł to by z nimi został. Ale coś mu na to nie pozwoliło. Luke nie dopytywał. Widząc łzy w zielonych oczach mamy, nie musiał wiedzieć więcej. Wystarczyło mu zapewnienie, że ojciec go kochał.
Zaczął czytać nekrologii w wieku dziesięciu lat.
W wieku trzynastu przeszukał dostępną bazę Interpolu.
W wieku piętnastu zaczął odkładać na prywatnego detektywa, który mógłby go odnaleźć.
W wieku siedemnastu nad jego głową pojawił się młot i mały płomyk ognia.
Wiedział co to oznacza.
I w tej chwili zaczął żałować, że przez tyle lat tak bardzo pragnął poznać ojca. Bo kiedy jego marzenie się spełniło i mógł z czystym sumieniem stwierdzić, że go odnalazł - było za późno. Tata miał być jego prywatnym bohaterem – Supermenem czy Kapitanem Ameryką, których tak bardzo uwielbiał. Jedyne czego mógł się od niego spodziewać to hologramu nad głową, który zniknął przed kilkoma sekundami i nic poza tym. Hefajstos miał swoją szansę – mógłby mieć ich kilkadziesiąt jeśli tylko by wykonał pierwszy krok. Jego nie było stać nawet na to.

- Witaj, Luke Jones, synu Hefajstosa.

Głos Chejrona przebija się przez zdziwione szepty reszty obozowiczów. Luke im się nie dziwił. Nikomu nie powiedział, ani pokazał co tak naprawdę potrafi. Jego drobna budowa ciała też nie przemawiała nad tym, że jest synem boga ognia. Nie przejmował się tym. Już nie.

- Jestem synem mojej matki, nie jakiegoś boga, którego jedyne na co stać to uznanie mnie.

Luke wydostaje się z oniemiałego tłumu. Zgarbiony, z grzywką wpadającą mu do oczu i spojrzeniami, które wpatrują się w jego sylwetkę, kieruję się do domku Hermesa. Wie, że przesadził, ale nie nie może pojąć jak miałby pogodzić się, aby rola jaką odegrała matka w jego życiu była nagle zmniejszona, bo ojcem okazał się bóg.
To ona ścierała mu łzy z policzków i całowała obdarte kolana po tym jak wywrócił się na rowerze. To ona odprowadzała go rano do podstawówki, mimo że sama przez to spóźniała się do pracy. To ona chodziła do dyrektora i przekonywała do, że to jego ostatnia bójka, nie ojciec. To ona tłumaczyła mu ułamki po dwunastu godzinach pracy, nie tata.
To ona go kochała.
Ojciec, Hefajstos, tata, On pewnie nawet nie wie, że nie żyje. Siedzi teraz na swoim tronie na Olimpie, zadowolony, że wypełnił to co do niego należało. Uznał jedno ze swoich dzieci, które zrobił ze śmiertelniczką. Ciekawe jakby zareagował na widok Luke. Poznałby go? Czy mógłby liczyć chociaż na pięć minut rozmowy z nim? Luke boi się, że ojciec będzie nim rozczarowany. Przez tyle lat wyobrażał sobie spotkanie z nim, ale nigdy nie dopuścił do siebie opcji, że może być dla niego rozczarowaniem. I kiedy stoi pod domkiem – spakowany i zestresowany jak cholera - gdzie mieszka reszta jego rodzeństwa, drzwi się otwierają. I Luke myśli, że będzie dla nich takim samym rozczarowaniem jakim mógłby być dla ojca.

- Dobrze, że jesteś Luke.

I kiedy wymienia spojrzenie ze swoim bratem, stwierdził, że się mylił. Kiedy patrzy w lustro nie widzi oczu matki. Tylko taty.


sobota, 20 sierpnia 2016

Rozdział 9

Zapraszam do komentowania :)  
***

Znowu kogoś rozczarował. Luke, widział to w ich spojrzeniach, które prześlizgiwało się po jego wątłej sylwetce, zniszczonym ubraniu i śladach łez na twarzy. Na twarzach niektórych widział kpinę pomieszaną z nienawiścią. Jeszcze bardziej bolały go spojrzenia, w których wychwytywał współczucie i troskę. Chciało mu się płakać i nie wiedział jakim cudem nie zbłaźnił się jeszcze bardziej przed nimi, po raz kolejny, dzisiejszego dnia. Chciał stąd uciec, zapomnieć o tym wszystkim, odnaleźć Isaaca i błagać go o wybaczenie.
Chciał wrócić do domu.
Chciał poczuć ciepło i poczucie bezpieczeństwa jakie dawały mu ramiona Isaaca. Wypić z nim zieloną herbatę i śmiać się z tego, że znowu poparzył sobie język. Chciał znowu poczuć smak ust starszego chłopaka na swoich własnych i emocje, które wręcz rozrywały go od środka przy okazji każdego pocałunku. Chciał mu kupić prezent urodzinowy – Isaac od tygodni marudził mu o tym, że pojawiła się nowa płyta Green Daya, a on nie ma na nią pieniędzy. Chciał zobaczyć jego uśmiech kiedy będzie rozpakowywać prezent.
Chciał poczuć, że wrócił do domu.
- Luke.
Najbardziej zabolało to, że miał nadzieje usłyszeć głos Isaaca. On nadal karmił się nadzieją, że jego chłopak gdzieś tutaj jest. A to, że się mylił było tak samo bolesne. Delikatny głos Annabeth i jej dłoń na plecach wcale nie pomagała. Potrzebował silnych ramion Isaaca i jego zapachu, który nauczał się rozróżniać od reszty perfum.
-Nic mi nie jest.
On tylko umiera. Z tęsknoty za człowiekiem, który pokazał mu jak można cieszyć się kolejnym wchodzącym dniem. Który był przy nim kiedy leżał na dnie i podał dłoń, która znaczyła w tamtym czasie obietnice o lepsze jutro. Isaac pokazał mu, że jego serce może jeszcze bić dla drugiego człowieka. A później Luke to wszystko spieprzył i go zostawił. Bez wyjaśnień. Bez prośby żeby na niego zaczekał i pozwolił wrócić do siebie kiedy już przybędzie z powrotem.
-Pójdę już.
Luke nigdy nie powiedział mu ile Isaac dla niego znaczy. Nie powiedział mu, że go kocha i zawdzięcza mu życie, bo bez jego wsparcia pewnie zabiłby się kilka miesięcy temu. Że zasypia przytulony do bluzy przesiąkniętą jego zapachem. Isaac nie wie, że ma wszystkie jego głupie zdjęcia, które zrobił sobie jego telefonem. Kłamał kiedy powiedział, ze je usunął. Isaac nie ma pojęcia o tych wszystkich nieudanych portretach zrobionych z pamięci, które są ukryte w zeszycie od biologii. Ani o tym małym pluszowym słoniu, który Isaac wygrał dla niego w wesołym miasteczku na jednym z stanowisk. Jedna z łapek jest troszeczkę podpalona, ale nadal jest jest to prezent od Isaaca.
Te wszystkie małe rzeczy powodują, że Luke tęskni za nim jeszcze bardziej.
- Wiesz, że jak coś się dzieje to zawsze możesz ze mną porozmawiać?
Patrzy w szare tęczówki Annabeth. Dziewczyna się martwi i przez chwile chłopak ma ochotę powiedzieć jej wszystko. Ale nie robi tego, bo wie, że to nic by nie dało. Blizny na jego przedramionach – na nadgarstkach od jakiegoś czasu nie było już miejsca – mówią same za siebie i zostaną tam. Cokolwiek by się stało i zmieniło dla niego nie ma już ratunku.
Luke się z tym pogodził.
Dlatego zostawia dziewczynę samą i odchodzi.



niedziela, 14 sierpnia 2016

Rozdział 8

Luke wiedział, że coś spieprzył. Zawsze kiedy było dobrze, na tyle ile może być dobrze w jego życiu, przychodził taki moment i wszystko szlag trafiał. Pokłócił się z Isaackiem. O jakąś głupotę, nic nie wartą rzecz w ich życiu. Od tygodnia zachowywał się jak tykająca bomba, a jego chłopak – Isaac o mało nie wpadł w jakiś szał skakania wokół niego kiedy nazwał go tak po raz pierwszy – wybrał sobie akurat ten moment na pytania o przeszłość młodszego. Luke nie chciał o tym rozmawiać. Nie chciał, aby padło jedno konkretne zdanie.
Jak to się stało, że przeżyłeś, Luke?
Jak?
Nie wiedział.
Albo nie chciał wiedzieć.
Myśleć.
Podejrzewać.
I sprawdzać swojej teorii.
Dlatego miał łzy w oczach kiedy wyciągał rękę w stronę gdzie leżała bezwładna postać Isaaca i błagał wszystkie siły nadprzyrodzone by mu pomogły. Ogień zajął wszystko w ciągu kilku minut. Przemoczona postać Luke była z dala od tego wszystkiego, a sam chłopak miał wrażenie, że rozpada się na kawałki. W momencie kiedy wszedł do mieszkania Isaaca z zamiarem przeproszenia go, nie spodziewał się intruzów. Przyniósł ze sobą dużą – jeszcze ciepłą – pizzę hawajską i nową grę wideo. Dwójka potężnych mężczyzn stała nad jego chłopakiem z kijami bejsbolowymi i czapkami mocno zaciągniętymi na twarze. Kiedy tylko wszedł do mieszkania, prezenty przeprosinowe wypadły mu z rąk, a on stał jak sparaliżowany.
Zadział instynkt.
Kiedy usłyszał przeraźliwy krzyk Isaaca serce stanęło mu na chwilę, aby później bić dwa razy szybciej. Wiedział co ten krzyk oznacza. Słyszał go tylko raz w życiu, wydawany przez pięć bliskich bliskich mu osób. To krzyk osób, których ciało spotkało się z ogniem. Krzyk bólu.
Przez chwile nie wiedział co robić.
Albo wiedział to od momentu tamtego pożaru. Powinien to zrobić kilka miesięcy temu. Chociaż spróbować ich uratować z płonącego pokoju, mieszkania, kamienicy. Luke wiedział co się wtedy stało.
Spanikował. Zabrakło mu odwagi.
Był tchórzem. Isaac mógł mu powtarzać kilkanaście razy dziennie, że tak nie jest, ale prawda była inna. Kiedy powinien uratować rodzinę nie zrobił tego. Co gorsza sam wywołał ten pożar i nie umiał go opanować. Teraz sytuacja się powtarzała. Ktoś mu bliski był w płomieniach, bo Luke coś spieprzył.
Kolejny krzyk bólu.
Jego Isaac cierpiał.
Mógł to naprawić. Owszem nie mógł wskrzesić swoich bliskich, ale mógł nie pozwolić, aby kolejna osoba zginęła. Nie był żadnym bohaterem. Był zwykłym chłopakiem z Brooklynu, któremu zawalił się świat.
Krzyk, który trwał od dłuższej chwili nagle się urwał.
Luke postawił pierwszy, niepewny krok prosto w ogień. Płomienie nie zajęły się jego butami tak jak się spodziewał. Jakby wyczuwały swojego pana, właściciela, który je stworzył i nadał życie. Dodało mu to odrobiny odwagi i resztę promieni oddzielających go od starszego chłopaka pokonał szybkimi krokami. Kiedy brał ciało Isaaca na ręce, starał się nie patrzeć na niektóre osmalone fragmenty ciała. Wyniósł go z mieszkania i zaniósł prosto do karetki. Po drodze modlił się by chłopak przeżył. Kładąc go delikatnie na nosze, wiedział, że widzi go po raz ostatni, przez bardzo długi czas. Musiał uzyskać kilka odpowiedzi na pytania, które powinny być już dawno zadane.
- Poszedłem za tobą nawet prosto w ogień.
- Idiota.
Ciepłe brązowe oczy patrzyły prosto na niego.


wtorek, 9 sierpnia 2016

Rozdział 7

Złapałam się na tym, że chciałam komuś zadedykować poprzedni rozdział. To nie tak, że nie ma komu. Po prostu ten tekst nie nadaje się do tego. A przynajmniej takie mam odczucia. Ale gdybym to zrobiła to dedyk poleciałby do każdego z was. Do osób które to czytają, komentują i doceniają ten lukowy świat.
Nie zabijcie mnie za to co jest w tym rozdziale. Ostatnio za dużo czytam opowiadań na wattpadzie i o to tego efekty. Naprawdę momentami powiewa typowym ff dla głupiutkich nastolatek, ale Luke też musi mieć coś od życia :)
Pozdrawiam

***


Luke miał wrażenie, że śni. Patrzył oczarowany na ekran telewizora w mieszkaniu Isaaca, czując ciepło jego ciała obok. Czuł jak palce starszego chłopaka delikatnie przeczesują jego włosy. Ciemne kosmyki układały się miękko pod wpływem ruchu. Luke czuł czasami mocniejsze pociągnięcia za końcówki, ale nie przeszkadzało mu to. Ten rodzaj bólu mógł znieść.
- Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie?
Luke jedynie przytaknął głową i delikatnie się uśmiechnął. Pamiętał. Pamiętał każdą chwilę spędzoną z Isaackiem. Wiedział też ile zawdzięczał starszemu chłopakowi. I nie ważne ile razy dziękował mu miał wrażenie, że to za mało. Ale Isaac nie chciał jego podziękowań i zapewnień, że i  zrobił dużo więcej niż reszta ludzi. On chciał jedynie by Luke przy nim był i czerpał z życia tyle ile może. Pełnymi garściami. I to właśnie zamierzał zrobić.
- Chcesz herbatę? Kupiłem dzisiaj nowy zapas zielonej i kawę dla siebie. Głupie pytanie. Ty za kubek herbaty poszedłbyś do piekła i z powrotem.
Luke jedynie się zarumienił na te słowa. Czując nagły brak ciepłego ciała obok siebie, wzdrygnął się. Słyszał jak Isaac przeszukuje szafki i wstawia wodę. Jeszcze przez chwilę patrzy się na napisy końcowe filmu, który oglądali przez ostatnie trzy godziny i podnosi się z kanapy. Przechodząc obok lustra w przedpokoju, zatrzymuje się. Patrzy na swoje odbicie w lustrze i przekrzywia głowę. Bałagan na jego głowie, który zawdzięcza Isaacowi jeszcze tylko się potęguje. Koszulka z tarczą Kapitana Ameryki wisi na nim luźno, pokazując jeszcze bardziej jak chudy jest. Tak samo jak szare dresy, które wiszą na nim tylko dzięki ściągaczowi mocno zaciśniętym na biodrach.  Ale to wszystko mógłby znieść gdyby nie kolor jego oczu. Oczu jego matki. Zielone tęczówki lekko rozszerzone patrzyły się na niego. Przymyka oczy i kieruje się do kuchni.
Obejrzymy coś jeszcze? Widziałem ostatnio fajny zwiastun nowego filmu, może uda mi się go znaleźć w sieci.
- Mógłbyś mnie pocałować?
- Jas...co?
Widzi jak oczy Isaaca rozszerzają się w szoku kiedy dociera do niego o co przed chwilą został poproszony. Luke opiera się barkiem o framugę drzwi i patrzy na niego spokojnie. Ręce luźno wiszą wzdłuż ciała. Isaac czuje jak jego serce zaczyna bić coraz szybciej kiedy zaczyna się przybliżać w stronę Luke. Młodszy chłopak nadal tylko na niego patrzy i to jest chyba najbardziej przerażające w tej sytuacji. Kiedy ma już go na wyciągnięcie ręki, zatrzymuje się.
- Mam cię pocałować? Tak naprawdę? Dlaczego?
- Bo chcę.
Luke odbija się od framugi i jeszcze bardziej zmniejsza odległość między nimi. Przełyka ciężko ślinę i zaciska mocno powieki kiedy ręka Isaaca kieruje się w stronę jego twarzy. Spodziewa się uderzenia, a zamiast tego czuje delikatny dotyk na policzku.
- Hej. Nic ci nie zrobię. Spokojnie.
Otwiera powoli oczy i od razu patrzy w te brązowe należące do drugiego chłopaka. Ich czoła się ze sobą sykają, a ciepłe powietrze wylatujące z ust Isaaca miesza się z urywanym oddechem Luke.
Isaac...
Głos załamuje mu się w połowie. Palce starszego chłopaka obrysowują kształt jego warg, które pod dotykiem mimowolnie się rozchylają. Kiedy Luke wszedł do kuchni i rzucił te trzy słowa, nie spodziewał się, że Isaac się zgodzi. Nie spodziewał się, że to będzie tak elektryzujące.
Tak nowe. Świeże. Piękne.
Isaac prawie od samego początku mówił mu, że powinno się brać to co daje nam życie. A skoro ono postawiło na drodze Luke Isaaca, ten nie zamierzał się z tym kłócić.
I coś w końcu zmienić.
A ten pocałunek – z chłopakiem, który dał mu tyle ile mógł i dużo więcej – miał być jego pierwszym krokiem.

Linki

czwartek, 4 sierpnia 2016

Rozdział 6

Zapraszam ślicznie do komentowania. Jesteśmy w połowie opowiadania, a przed nami jeszcze prócz tego Dodatek, który będzie publikowany po 12 rozdziale.
Pozdrawiam :)

***

James nie wie gdzie jest granica. Luke natomiast czuję ją już po piątym uderzeniu w brzuch i żebra. Przyjaciele Jamesa trzymają go w mocnym uścisku i śmieją się. Śmieją się w chwili,w której Luke ma ochotę umrzeć, a ich pociągnąć ze sobą na samo dno Piekła.

Ale on Piekło ma już na Ziemi. A świadomość, że tak jest wcale mu nie pomaga.

Szóste uderzenie prosto w mostek powoduje, że Luke czuje krew w ustach. Ma ochotę krzyczeć z bólu, ale wie, że James tego nie lubi. Chłopak nie lubi kiedy ofiara mu się wyrywa.
Bo tym właśnie jest dla niego Luke. Ofiarą, zabawką, którą można się pobawić. A jak się znudzi, rzucić w kąt i wrócić do niej w każdej chwili.

Siódme uderzenie jest w twarz.

Luke do tej pory nie wypracował żadnej metody jak przyjmować uderzenie w szczękę. Miał na to kilka lat, ale to i tak nie było zbyt owocne lata jeśli chodzi o naukę. Tym razem zaciska mocno zęby jak tylko widzi zaciśniętą pięść lecącą w stronę twarzy. Boi się, że w ten sposób straci siódemki albo dolną piątkę. Chociaż i tak nie ma zamiaru się do nikogo szczerzyć aby było widać ewentualny brak tych zębów. Luke chyba nawet zapomniał jak to jest się szczerze uśmiechać. Leciutkie podnoszenie kącików ust, które powodował ostatnio Isaac było dobrym początkiem do przypomnienia sobie tego.
W tym momencie chłopak ma ochotę sam siebie spoliczkować. Po raz kolejny Isaac zaprząta mu myśli. I to w ten irytujący sposób, o który by się nie podejrzewał, że może myśleć o chłopaku.

Ósme uderzenie jest najcelniejsze i to powoduje, że niechciane łzy pojawiają się w kąciku oczu Luke. Pięść Jamesa trafia idealnie między obojczyk, a krtań. Przez chwilę boi się wziąć wdech by nie spowodować jeszcze większego bólu, ale szybko się poddaje.

- Masz dosyć, dziwaku? Jesteś tak słaby, że nie dajesz rady przyjąć kilku ciosów? Jak mężczyzna. Tatuś nie nauczył cię bronić?

Nie odpowiada. Nie wie nawet co miałby powiedzieć. Wszystko miesza się w niewyraźną breję wspomnień i kolorów.

Luke nie ma pojęcia czemu pozwala się tak traktować. A może po prostu potrzebuje kogoś kto byłby w stanie kierować jego życiem. Nawet jeśli sprowadzałoby się do jego masochizmu.

Luke był masochistą.

Dociera to do niego w chwili kiedy leży skulony na zimnej podłodze i płacze z bezsilności. Nie ma siły wstać, wrócić do domu i zmierzyć się z setką pytań jakie padną w chwili kiedy ktoś zobaczy jego poobijaną twarz. Chociaż jakby miał jakiś wybór wolałby przeżywać załamanie nerwowe w swoim tymczasowym pokoju, niż w ciemnym parku pod gołym niebem.
Jego oprawcy zostawili go jakieś dwie godziny temu, a on nie ruszył się nawet o pół metra. Jedyne na co go stać jest oddychanie z bólem i myślenie o tym co robi z własnym życiem.
I że czas na zmiany.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Rozdział 5


Czasami, ale tylko czasami, Luke myślał, że nie pasuje tutaj. Nie do końca mógł określić gdzie znajduje się  tutaj, ale to nie miało znaczenia. Czuł się inny, odosobniony i zbędny kiedy patrzył na ludzi wokół niego. Ludzi, którzy mieli marzenia, plany i życie do przeżycia. Którzy żyli.
Luke im tego zazdrościł.
Zazdrościł tego, że uśmiechają się kiedy wstają, patrzą na swoją drugą połówkę jedząc śniadanie, a przed pójściem do pracy żegnają się z rodziną.
Zazdrościł im chęci do życia.
On sam stracił je kiedy po raz pierwszy sięgnął po żyletkę. Sam nie wiedział czemu to robi. Wiedział, że to jest złe, że gdyby tylko mama by po przyłapała miały duże kłopoty. Ale jego mama nie żyła, a on musiał codziennie rano wstać z łóżka i udawać, że żyje. Nie robił tego z myślą, że któregoś dnia nacięcie będzie zbyt głębokie i po prostu wykrwawi się na śmierć.
Robił to po to aby coś poczuć. Nawet jeśli miałby być to ból wywołany żyletką sunącą się po nadgarstku chłopaka.
Robił to nadal mimo że powodowało to łzy i niepotrzebne blizny.
Robił to.
Robił to, ponieważ nikt nie powiedział mu, że nie powinien w ten sposób się niszczyć.
Robił to, ponieważ nie miał nikogo kto mógłby mu w tym przeszkodzić.
A świadomość tego była jeszcze gorsza. Kiedy więc jadł śniadanie i patrzył na ludzi, którzy stali się jego rodziną zastępczą, miał łzy w oczach. Patrzył na trójkę małych urwisów, które zaczęły się obrzucać śniadaniem i miny, które wskazywały, że aktualna bitwa jest dla nich najważniejsza. Patrzył na kobietę, tak niepodobną do jego matki, która mimo wszystko starała się, aby zapewnić mu namiastkę domu Patrzył na mężczyznę, dzięki któremu mógł bezkarnie patrzeć jak to jest mieć ojca, który zmęczony po ciężkiej pracy ma jeszcze siłę bawić się w salonie z dzieciakami. Z dzieci, które są takie same jak on. Sierotami uratowanymi od zamieszkania w domu dziecka przez tą dwójkę ludzi. Dwójkę wspaniałych ludzi, którzy nie oczekiwali niczego od żadnego z nich, no może oprócz szczerego dziękuję.
Luke, zjadłeś już?
Tak.
Patrzył w zielone oczy kobiety, która dała mu dach nad głową, odrobinę ciepła i poczucia bezpieczeństwa. Patrzył i nie mógł wydusić z siebie nic więcej oprócz krótkiego potwierdzenia. Patrzył na jej ciepły uśmiech, drobne dłonie, jasne włosy i zastanawiał się czy ta kobieta wie jaka jest. Czy ma świadomość tego, że dzięki tym wszystkim małym gestom skierowanych w jego stronę, poczuł, że żyje.
Mógł wziąć oddech, nie martwiąc się czy następny nie będzie ostatnim.
Mógł się uśmiechnąć się do przypadkowej osoby, które spieszyła się na przystanek autobusowy. Mógł to zrobić z świadomością, że jedyne z czym się spotka to z zdziwionymi spojrzeniami reszty przechodniów.
Mógł to zrobić.
To nie znaczy jednak, że tak się stanie. Kiedy więc wstał od stołu i skierował się ku wyjściu, założył kaptur na głowę, wsadził słuchawki do uszu, puszczając głośno muzykę i trzasnął lekko drzwiami, nie patrzył na nikogo. Miał pochyloną głowę w dół, tak aby nie musieć patrzeć na tych wszystkich ludzi. Wiedział, że nie wytrzyma w szkole choćby pół godziny. Mijając budynek liceum, nie wszedł przez dwuskrzydłowe drzwi. Skierował się prosto do mieszkania Isaaca. Potrzebował jego obecności, ciepłych ramion i kubka z zieloną herbatą. Potrzebował jego wesołego paplania o niczym i świadomości, że jest obok.
Potrzebował kogoś kto wytłumaczy mu co to znaczy żyć.
Sam Luke nie wiedział czy te wszystkie strzępki emocji, które czasami atakują jego ciało, są czymś więcej.
A Luke chciał poczuć coś więcej oprócz bólu.

Obserwatorzy