poniedziałek, 1 sierpnia 2016
Rozdział 5
Czasami, ale tylko czasami, Luke myślał, że nie pasuje tutaj. Nie do końca mógł określić gdzie znajduje się tutaj, ale to nie miało znaczenia. Czuł się inny, odosobniony i zbędny kiedy patrzył na ludzi wokół niego. Ludzi, którzy mieli marzenia, plany i życie do przeżycia. Którzy żyli.
Luke im tego zazdrościł.
Zazdrościł tego, że uśmiechają się kiedy wstają, patrzą na swoją drugą połówkę jedząc śniadanie, a przed pójściem do pracy żegnają się z rodziną.
Zazdrościł im chęci do życia.
On sam stracił je kiedy po raz pierwszy sięgnął po żyletkę. Sam nie wiedział czemu to robi. Wiedział, że to jest złe, że gdyby tylko mama by po przyłapała miały duże kłopoty. Ale jego mama nie żyła, a on musiał codziennie rano wstać z łóżka i udawać, że żyje. Nie robił tego z myślą, że któregoś dnia nacięcie będzie zbyt głębokie i po prostu wykrwawi się na śmierć.
Robił to po to aby coś poczuć. Nawet jeśli miałby być to ból wywołany żyletką sunącą się po nadgarstku chłopaka.
Robił to nadal mimo że powodowało to łzy i niepotrzebne blizny.
Robił to.
Robił to, ponieważ nikt nie powiedział mu, że nie powinien w ten sposób się niszczyć.
Robił to, ponieważ nie miał nikogo kto mógłby mu w tym przeszkodzić.
A świadomość tego była jeszcze gorsza. Kiedy więc jadł śniadanie i patrzył na ludzi, którzy stali się jego rodziną zastępczą, miał łzy w oczach. Patrzył na trójkę małych urwisów, które zaczęły się obrzucać śniadaniem i miny, które wskazywały, że aktualna bitwa jest dla nich najważniejsza. Patrzył na kobietę, tak niepodobną do jego matki, która mimo wszystko starała się, aby zapewnić mu namiastkę domu Patrzył na mężczyznę, dzięki któremu mógł bezkarnie patrzeć jak to jest mieć ojca, który zmęczony po ciężkiej pracy ma jeszcze siłę bawić się w salonie z dzieciakami. Z dzieci, które są takie same jak on. Sierotami uratowanymi od zamieszkania w domu dziecka przez tą dwójkę ludzi. Dwójkę wspaniałych ludzi, którzy nie oczekiwali niczego od żadnego z nich, no może oprócz szczerego dziękuję.
Luke, zjadłeś już?
Tak.
Patrzył w zielone oczy kobiety, która dała mu dach nad głową, odrobinę ciepła i poczucia bezpieczeństwa. Patrzył i nie mógł wydusić z siebie nic więcej oprócz krótkiego potwierdzenia. Patrzył na jej ciepły uśmiech, drobne dłonie, jasne włosy i zastanawiał się czy ta kobieta wie jaka jest. Czy ma świadomość tego, że dzięki tym wszystkim małym gestom skierowanych w jego stronę, poczuł, że żyje.
Mógł wziąć oddech, nie martwiąc się czy następny nie będzie ostatnim.
Mógł się uśmiechnąć się do przypadkowej osoby, które spieszyła się na przystanek autobusowy. Mógł to zrobić z świadomością, że jedyne z czym się spotka to z zdziwionymi spojrzeniami reszty przechodniów.
Mógł to zrobić.
To nie znaczy jednak, że tak się stanie. Kiedy więc wstał od stołu i skierował się ku wyjściu, założył kaptur na głowę, wsadził słuchawki do uszu, puszczając głośno muzykę i trzasnął lekko drzwiami, nie patrzył na nikogo. Miał pochyloną głowę w dół, tak aby nie musieć patrzeć na tych wszystkich ludzi. Wiedział, że nie wytrzyma w szkole choćby pół godziny. Mijając budynek liceum, nie wszedł przez dwuskrzydłowe drzwi. Skierował się prosto do mieszkania Isaaca. Potrzebował jego obecności, ciepłych ramion i kubka z zieloną herbatą. Potrzebował jego wesołego paplania o niczym i świadomości, że jest obok.
Potrzebował kogoś kto wytłumaczy mu co to znaczy żyć.
Sam Luke nie wiedział czy te wszystkie strzępki emocji, które czasami atakują jego ciało, są czymś więcej.
A Luke chciał poczuć coś więcej oprócz bólu.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz