niedziela, 14 sierpnia 2016

Rozdział 8

Luke wiedział, że coś spieprzył. Zawsze kiedy było dobrze, na tyle ile może być dobrze w jego życiu, przychodził taki moment i wszystko szlag trafiał. Pokłócił się z Isaackiem. O jakąś głupotę, nic nie wartą rzecz w ich życiu. Od tygodnia zachowywał się jak tykająca bomba, a jego chłopak – Isaac o mało nie wpadł w jakiś szał skakania wokół niego kiedy nazwał go tak po raz pierwszy – wybrał sobie akurat ten moment na pytania o przeszłość młodszego. Luke nie chciał o tym rozmawiać. Nie chciał, aby padło jedno konkretne zdanie.
Jak to się stało, że przeżyłeś, Luke?
Jak?
Nie wiedział.
Albo nie chciał wiedzieć.
Myśleć.
Podejrzewać.
I sprawdzać swojej teorii.
Dlatego miał łzy w oczach kiedy wyciągał rękę w stronę gdzie leżała bezwładna postać Isaaca i błagał wszystkie siły nadprzyrodzone by mu pomogły. Ogień zajął wszystko w ciągu kilku minut. Przemoczona postać Luke była z dala od tego wszystkiego, a sam chłopak miał wrażenie, że rozpada się na kawałki. W momencie kiedy wszedł do mieszkania Isaaca z zamiarem przeproszenia go, nie spodziewał się intruzów. Przyniósł ze sobą dużą – jeszcze ciepłą – pizzę hawajską i nową grę wideo. Dwójka potężnych mężczyzn stała nad jego chłopakiem z kijami bejsbolowymi i czapkami mocno zaciągniętymi na twarze. Kiedy tylko wszedł do mieszkania, prezenty przeprosinowe wypadły mu z rąk, a on stał jak sparaliżowany.
Zadział instynkt.
Kiedy usłyszał przeraźliwy krzyk Isaaca serce stanęło mu na chwilę, aby później bić dwa razy szybciej. Wiedział co ten krzyk oznacza. Słyszał go tylko raz w życiu, wydawany przez pięć bliskich bliskich mu osób. To krzyk osób, których ciało spotkało się z ogniem. Krzyk bólu.
Przez chwile nie wiedział co robić.
Albo wiedział to od momentu tamtego pożaru. Powinien to zrobić kilka miesięcy temu. Chociaż spróbować ich uratować z płonącego pokoju, mieszkania, kamienicy. Luke wiedział co się wtedy stało.
Spanikował. Zabrakło mu odwagi.
Był tchórzem. Isaac mógł mu powtarzać kilkanaście razy dziennie, że tak nie jest, ale prawda była inna. Kiedy powinien uratować rodzinę nie zrobił tego. Co gorsza sam wywołał ten pożar i nie umiał go opanować. Teraz sytuacja się powtarzała. Ktoś mu bliski był w płomieniach, bo Luke coś spieprzył.
Kolejny krzyk bólu.
Jego Isaac cierpiał.
Mógł to naprawić. Owszem nie mógł wskrzesić swoich bliskich, ale mógł nie pozwolić, aby kolejna osoba zginęła. Nie był żadnym bohaterem. Był zwykłym chłopakiem z Brooklynu, któremu zawalił się świat.
Krzyk, który trwał od dłuższej chwili nagle się urwał.
Luke postawił pierwszy, niepewny krok prosto w ogień. Płomienie nie zajęły się jego butami tak jak się spodziewał. Jakby wyczuwały swojego pana, właściciela, który je stworzył i nadał życie. Dodało mu to odrobiny odwagi i resztę promieni oddzielających go od starszego chłopaka pokonał szybkimi krokami. Kiedy brał ciało Isaaca na ręce, starał się nie patrzeć na niektóre osmalone fragmenty ciała. Wyniósł go z mieszkania i zaniósł prosto do karetki. Po drodze modlił się by chłopak przeżył. Kładąc go delikatnie na nosze, wiedział, że widzi go po raz ostatni, przez bardzo długi czas. Musiał uzyskać kilka odpowiedzi na pytania, które powinny być już dawno zadane.
- Poszedłem za tobą nawet prosto w ogień.
- Idiota.
Ciepłe brązowe oczy patrzyły prosto na niego.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy