Dużo osób pyta mnie jak piszę. Jak
to robię, że mam taki, a nie inny styl. Nie mam pojęcia.
Okej, może nie powinnam zaczynać tego
w ten sposób. Nie piszę tego po to, aby się pochwalić w jaki to
ja sposób piszę i inni mi zazdroszczą. Bo tego czego ja innym
zazdroszczę to jest pikuś przy moim talencie pisarskim.
Jakbym to można było nazwać talentem nazwać. Przynajmniej na tym
poziomie, na którym obecnie stoję.
Dobra, zaczynamy od
początku. Po raz drugi. Jakby podczas pisania, nie zaczynamy po raz
dziesiąty tego samego, bo coś nam nie pasuje.
Nie chcę pisać
tego w żadnej formie poradnika pisarskiego, ani nic. Tylko siedzi mi
to w głowie od kilku dni i muszę się tego pozbyć.
Najpierw są
odpowiednie przygotowania.
Trzeba zrobić
sobie kubek gorącej herbaty, odnaleźć zagubiony telefon i
sprawdzić pocztę, opatulić się kocem tak umiejętnie, by nie
stać się kostką lodu podczas pisania i na tyle szybko, by polecieć
po coś do jedzenie do kuchni.
Muzyka. Nie żadne
nowości, bo zacznę się wsłuchiwać w tekst piosenki i zachwycać
głosem piosenkarza, a nie tym, że uśmiercam głównego bohatera.
Coś znanego i jednocześnie takiego, że jak się zatrzymam nad
klawiaturą z miną idiotki, to tekst będzie orzeźwiający. Nie ma
znaczenia czy śpiewają po angielski, polsku czy francusku. Ważne,
że coś leci i można się skupić na czymś innym niż uderzaniem
palców o klawiaturę.
Wiecie
co jest najgorsze w pisaniu? Nie, brak weny. To jeszcze jakoś
wytrzymam. Brak czasu na pisanie. I ciągle – wieczne –
przerywanie, tak mamo to o tobie,
przerywanie w pisaniu. Pytania typu co robisz?po
kilku latach zaczęły się robić żmudne. Jak już znajdę chwilę,
zbiorę wszystkie potrzebne mi rzeczy do pisania, a inne arcyważne
czynności mogą poczekać ktoś zagląda mi w ekran komputera i
czyta to co piszę. Nie cierpię tego.
Nie wiem jak inni
pisarze i raczej nie zbiorę się na odwagę by ich kiedyś o to
zapytać. Zapominam imion swoich bohaterów. Główny bohater – to
główny bohater – on jest jedyny w swoim rodzaju i o żadnym,
którego kiedyś stworzyłam nie zapomnę, ale reszta to masakra.
Muszę się wracać, szukać w poprzednich rozdziałach kiedy
wspominałam jego/jej imię, albo jakąś cechę. Kolor oczy czy coś
w tym stylu. Aż wstyd przyznać. Tak samo jest w rzeczywistości.
Człowiek mi się przedstawia, a ja po dwóch sekundach zapominam
jego imię. Nie przywiązuje do tego takiej wagi. No chyba, że
poszukuję imienia dla swoich bohaterów. Wtedy liczy się każdy
aspekt. Tak samo jak ich wygląd i zdjęcia w zakładce bohaterowie.
To moje małe zboczenie. Przecież każde jakieś ma, prawda?
Odbiegłam trochę
od tematu, nieprawdaż?
Już wracam. Przed
pisaniem rozdziału, fragmentu – wchodzę w magiczną zakładkę
Bohaterowie. To pomaga. Nie dotarłam jeszcze to tego w jaki
sposób, ale tak jest. Jak patrzę na postaci, które są moje.
Stworzone przeze mnie od początku – czasami wzorowane na różnych
osobach, ale są jednak moje – do końca i nikt nie ma prawa mi ich
zabrać. To jest piękne.
Tak samo piękne i
moje małe serduszko skacze jak głupie jest moment kiedy czytam
komentarze pod moimi tekstami. Nie ma znaczenia czy to jest rozdział
wstawiony sprzed tygodnia, miesiąca, miniaturka sprzed trzech lat
czy wczorajsza.
Komentarze to najpiękniejszy dar
jaki może dać czytelnik autorowi.
Nie żadne
gwiazdki, followersy, obserwatorzy czy nie wiadomo co jeszcze.
Komentarz – wyczerpujący, przede wszystkim, jest zapewnieniem
przez czytelnika, że docenił i poświęca swój czas nie tylko na
przeczytanie, ale i na skomentowanie tego co przeczytał.
Sama nie umiem
pisać krótkich komentarzy. Wiem, że niektórzy nie umieją pisać
więcej niż trzy zdania. I doceniam każdy komentarz jaki pojawia
się pod moją pracą. I z tego miejsca chcę podziękować każdej
osobie, która pisze komentarze. Jesteście wielcy. Swojego czasu
kiedy znajdowałam czas na czytanie, komentowanie, pisanie i życie
prywatne – ciekawe kiedy to było – wiem jak inni autorzy
opowiadań doceniali moje komentarze. Bo komentarze mają moc. Niosą
ze sobą nie tylko wiarę, że dobrze wykonujemy swoją pracę, że
ktoś nas docenia. Dają siłę.
Dobra, zrobiło się
troszeczkę sentymentalnie, prawda?
No cóż, może ja
na pierwszy rzut oka nie wyglądam na osobę sentymentalną, ale taka
jestem.
Idziemy dalej.
Jeśli was jeszcze nie znudziłam i czytacie to z taką samą frajdą
jaką ja to piszę, to bardzo dobrze.
Okej, czyli mamy
już zimną herbatę, rozwalony koc i pół playlisty za sobą.
Możemy przystąpić do pisania. Tylko które opowiadania wziąć?
Jest ich tyle. A w ostatnim czasie myślałam o jakimś nowym i
przydałoby się napisać jakąś miniaturkę, bo jeszcze wyjdę z
wprawy, a w końcu od tego wszystko się zaczęło. Pierdolenie o
Szopenie.
Obiecałam sobie
kiedyś – dawno, dawno temu, że nigdy nie będę pisać kilka
opowiadań naraz. To się po prostu nie sprawdza. Nie mam problemu by
czytać kilka(naście) książek/opowiadań w ten sposób. Ale nigdy
pisać. Jeśli mam pisać historię to chcę to robić w taki sposób
by było widać, że daję z siebie przy tym 100 procent. Mogę robić
zarys historii, zakładkę Bohaterowie, Chronologię i opis do
katalogu do trzech innych historii. Ale rozdziały piszę do jednego
opowiadania. Chyba, że stwierdzę: Potrzebuję od niego przerwy.
Wrócę tu za dwa miesiące, a teraz biorę się za co innego. Okej.
Trzeba znać swoje możliwości.
Czasami mam
wrażenie, że się wypaliłam. Że utknęłam w jednym punkcie i
nigdy nie pójdę już dalej. To jest strasznie przerażające.
Najczęściej nie ma to przyczyny w pisaniu, ale się w nim objawia.
Może nie powinnam tutaj o tym pisać, ale ja to widzę w niektórych
pracach. Nie wiem jak to odbiera druga strona. Nie wiem czemu to
znika tak nagle jak się pojawia, ale chcę byście to wiedzieli.
Miało to być kilka słów o tym jaki piszę, a nie o tym jakie mam
problemy.
Ale pisanie to
nie tylko przyjemność. I brak Weny. Takie myślenie jest po prostu
żałosne.
Prawdziwe pisanie.
Pewnie znajdzie się osoba, która mi zarzuci, że ja nie mam pojęcia
o prawdziwym pisaniu. Może i nie. Ale czy ta druga osoba ma takie
pojęcie? Jeśli nie, to niech się zamknie. Prawdziwe pisanie to
radość pomieszana z cierpieniem.
Cieszysz się, że
masz pomysł na fabułę, bohatera i całą resztę. Cierpienie
przychodzi z czasem. W momencie kiedy siedzisz godzinami na
kartką/klawiaturą i zastanawiasz się w jaki sposób ubrać w słowa
to co masz w głowie. Obraz idealny, który masz przed oczami już
taki nie jest kiedy patrzysz na to co zapisałeś. Wtedy jest
cierpienie. Przecież było dobrze! Więc co się stało? Czy to
przez to, że znasz za mało słów, a może to wcale nie było takie
dobre? Głupie myśli nachodzą człowieka. Naprawdę głupie.
I wtedy najlepiej
wstać, wziąć kubek, który stoi obok nas od samego początku i
pójść do kuchni. I przestać myśleć. Nie rozglądać się za
inspiracją, tak jak to się robiło przez poprzednie kilka godzin.
Zrobić coś zwykłego, codziennego, niepotrzebującego zbyt dużego
wysiłku ze strony mózgu.
To pomaga.
Dużo – naprawdę
dużo – autorów opowiadań pisze, że jakiś bohater
(niekoniecznie główny) ma dużo ich cech. Pisarze przerzucają
swoje lęki, problemy, nawyki, charakter, ulubione smaki na
bohaterów, których tworzą. I nie mają czego się wstydzić. Bo,
do cholery, czy ja się wstydzę, że nie lubię truskawek? Nie. Z
pisania, a w szczególności jak piszemy w narracji pierwszoosobowej,
mamy czerpać radość. Problemy jakie napotykamy podczas tego to co
innego. Jeśli autorka cierpi na bulimię to istnieje duże
prawdopodobieństwo, że jej bohaterka też będzie na to chorowała.
To nie znaczy, że jak ja piszę, że Luke się tnie i jest
masochistą to ja też. To tylko przykład. Przemyślenia Luke o
życiu to w dużej mierze moje przemyślenia. Nie da się pisać i
odciąć się od bohatera.
Dlatego kiedy nie
dajemy rady pisać, to nie róbmy tego na siłę.
Odpocznijmy i wtedy
wrócimy do opowiadania z nową energią.
Mam nadzieje, że
nie przeszkadza wam moje przeskakiwanie z liczmy mnogiej do
pojedynczej. Momentami jest mi pisać wygodnie z jednej perspektywy,
a za chwilę z drugiej.
Skąd ja biorę
inspirację?
To chyba powinno
być gdzieś na początku, a nie o jakiś pierdołach. Ale te
pierdoły są w sumie ważne. Jak wyłączę już internet w
telefonie i podłącze go do ładowarki, wezmę leki na noc i zgaszę
światło to następuję ta najpiękniejsza chwila w ciągu całej
doby. To moment, który uwielbia i przyznaje się do niego 90 procent
ludzkości. Sen na jawie. Wyobrażamy sobie sceny, które nigdy się
nie spełnią. Piękne i przykre zarazem.
Zdradzę wam
tajemnicę.
Nigdy nie snujcie
wtedy planów o swoich bohaterach. Bo kiedy to jest już w waszej
głowie, zaraz jest też moment, że nie chce się ruszyć by gdzieś
to zapisać. A rano w głowie jest pustka. A przecież to było takie
genialne!
To jest jak z
medytacją. Ci co nie wiedzą co to jest, to niech sobie to
wygoglują. Trochę tak i trochę nie. Jeśli piszemy w
pierwszej osobie, sprawa się trochę komplikuje. Wyobrażamy sobie
konkretną scenę. I nie jesteśmy główną postacią. Tylko
Narratorem. Kimś totalnie z boku, który tylko patrzy i widzi nawet
to co nie dostrzega reszta. To jest świetne uczucie jeśli zrobisz
to na 100 procent. A później przelewasz to na papier. I jak
piszesz, że wchodzi do morza to piszesz, że wchodzi do tego morza.
Masło maślane wyszło w ostatnim zdaniu, ale trudno.
Stopy zapadają jej się w piasku,
słońce pali w oczy, czuje zimne kropelki na udach mimo że dopiero
jest po kostki w wodzie. Słyszy jak fale płyną w jej stronę. To
wszystko powoduje, że coraz bardziej posuwa się naprzód. Muszelki
i glony zahaczają o jej stopy jak stawia coraz bardziej odważne
kroki w głąb oceanu. Drży na całym ciele, bo woda wcale nie jest
tak ciepła jak się spodziewała. Ciemna woda oceanu sięga jej
teraz do kolan. Jest jej coraz zimniej, ale uparcie brnie dalej.
Pisane teraz na
szybko, nawet za bardzo nie wiem po co. Jeśli osoba, która napisze
te kilka zdań jakby patrzyła na to jak ta nieznajoma kobieta
wchodzi do wody, ale jednocześnie odczucia jakie jej towarzyszyły
są żywcem ściągnięte z autora, to daje taki piorunujący efekt.
To chyba zasada pisania w trzeciej osobie, ale nie jestem pewna.
Bo jaka jest pasja
z pisania jeśli trzymamy się zasad? Trzeba kombinować, pisać
według własnego uznania. Nawet jeśli będzie źle.
Pisałam gdzieś na
początku, że to nie jest poradnik pisarki. Chyba coś nie wyszło
patrząc na to co przed chwilą napisałam o tym wejściu do wody.
Okej, krótka
odpowiedź.
Czerpię inspirację
z ludzi. Rzeczy. I samej siebie. To trochę zabrzmi egoistyczne. Ale
ja sama jestem dla siebie inspiracją. Moje wymyślone historie przed
snem, które nigdy się nie spełnią, moje przemyślnie, problemy,
to co widzę. Wszystko jest inspiracją. Wszystko.
Bo wszystko w życiu
ma jakiś sens.
Nasze pisanie też.
Nawet jeśli jest o dupie marynie.
Pojęcia nie mam
jak to zakończyć.
Chciałabym jakoś
ładnie z pomysłem i radą czy innym mądrym słowem. Ale to chyba
nie moja rola w tym by rzucać z rękawa mądre słowa.
Jest coś co zawsze
i codziennie chciałabym słyszeć.
Nie jest ważne czy ktoś kiedyś
doceni twój talent pisarki i wyda w formie książki twoje historie.
To naprawdę nie jest ważne. Bo sława przeminie. Ważne jest to, że
masz świadomość własnej wartości. Możesz przez całe życie
pisać do szuflady. Jeśli robisz to dobrze, rób to dalej. I nawet
jeśli każdy zmieszał cię z błotem, rób to dalej. Jesteś jak
diament. Tylko oni nie widzą, że ty jeszcze jesteś
niedoszlifowana.
Te kilka słów o
moim pisaniu zmieniło się w 3,5 strony nie-wiadomo-czego. Liczę,
że wam się to podobało, a jeśli nie to, że skończyliście w
odpowiednim dla was momencie.
Jeśli – naprawę
jeśli i ja was do niczego nie zmuszam – kilku ktosiom się to
spodobało, to mogę w przyszłości napisać coś podobnego. Taką
wersję 2.0
Pozdrawiam.